some counting:

środa, 29 grudnia 2010

25: Love of an orchestra

Śnieg nas zgubi. Śnieg i globalne ocieplenie, jestem przekonana. Właśnie to nas zgubi, a nie bomby atomowe czy inne bronie nuklearne.

Póki mogę więc - uaktualniam!
Wychodzi na to, że kolejnym punktem grudniowej podróży jest Noah and the whale.
W sumie nietrudno dostrzec związek pomiędzy nimi, a Mumfordami. Proste skojarzenie, znalazłam ich gdy zachwycona folkowym klimatem Mumfordów poszerzałam swoje horyzonty o inne grupy tego klimatu.

Praktycznie wieloryby wydały 3 płyty: Peaceful, the World Lays Me Down (2008), Noah And The Whale Presents The A Sides  (2008) i The First Days of Spring (2009). Moim zdecydowanym faworytem jest The First Days of Spring. Wydaje mi się, że jako 2 album jest bardziej dopracowany. I definitywnie  mnie porwał, ma w sobie dużo energii w tych dość nietypowych melodiach. Ale też dużo utworów przepełnionych smutkiem i goryczą. I to jest właśnie świetny dualizm albumu, trochę biegunu północnego, trochę południowego, a wszystko zwieńczone trafnym tytułem - Pierwsze dni wiosny. Po polsku powiedzielibyśmy chyba "kwiecień plecień", nie wiadomo co będzie jutro, może wiosna, może zima.

Na dzisiaj piosenka radosna, bo to ona urzekła mnie za pierwszym razem, bo ona chodziła za mną wiele dni po jej usłyszeniu.

Noah and the Whale i Love of an Orchestra:

sobota, 25 grudnia 2010

24: Awake my soul

Kolejny zespół z niepowtarzalną koncepcją na swój styl.
I jeśli wczoraj kogokolwiek zaskoczyłam Dead Man's Bones, to Mumford & Sons raczej są już szerzej znani i elementu zaskoczenia brak.

Nie będę ukrywać, że jestem w chłopakach zakochana po uszy - ich muzyka jest tak cholernie barwna, ciekawa i zaskakująca, że brak mi słów jak ją opisać.
Pamiętam, że gdy usłyszałam The Cave i zobaczyłam teledysk to byłam zahipnotyzowana. Piosenka napełniła mnie sprzecznymi emocjami, nie wiedziałam, czy jestem radosna, czy może wkurzona. Teledysk za to przypomniał mi wszystkie wczasy spędzane w ciepłych miejscach, słońce, plaże i beztroskę wolnego czasu.

Panowie wydali jedną płytkę w 2009 zatytułowaną Sigh no more i od razu podbili nią nie tylko rankingi i inne bzdety, ale przede wszystkim serca wielu ludzi. Niecierpliwość zżera mnie w oczekiwaniu na drugi krążek, ale w sumie debiutancki jest tak dobry, że wytrzymam.

Dzisiaj Mumford & Sons i tematycznie Awake my soul:

piątek, 24 grudnia 2010

23: Lose your soul

Hm, tych dwóch panów uwielbiam szczególnie.

Po pierwsze, jeden z nich jest utalentowanym aktorem. Pomijam wszelkie ochy i achy dotyczące jego urody, powzdycham sobie w zaciszu pokoju :) Pozostanę przy suchych faktach: ma wyobraźnię, urzekający głos i duszę muzyka.
Drugi pan natomiast potrafi wszystko ogarnąć w całość, zdecydowanie doskonale brzmiącą i perfekcyjnie prosperującą całość.

A na myśli mam Ryana Goslinga i Zacha Shieldsa, którzy razem tworzą Dead Man's Bones.

Wydali jedną płytę, self-titled w 2009 roku. Ich płyta, ogółem ich muzyka to nasze wszystkie koszmary i koszmarki z dzieciństwa, potwory spod łóżka, cienie na ścianach, tajemnicze chrobotania w szafie i inne gusła i gusełka, z których dziś się śmiejemy. Naprawdę niesamowita koncepcja i bardzo dobra realizacja pomysłu. 
Szczególnie polecam płytę w całości, bo tylko w ten sposób można zrozumieć o co chłopakom chodziło.

Skąd skojarzenie? Po raz kolejny zbieg okoliczności i wyczucie czasu. Co prawda bliższe byłoby skojarzenie Grega z solową twórczością Ryana Goslinga, ale tą sobie szczególnie cenię z innymi wspomnieniami :)

Dead Man's Bones i Lose your soul:

czwartek, 23 grudnia 2010

22: Your ghost

Nie pytajcie o ostatnie 6 dni.

No dobrze, ponieważ szczególnie przyczepiłam się męskich wokalistów, kwestię należy kontynuować.
Dzisiaj cover, mówię odrazu. Ale za to jaki cover. Moim skormnym zdaniem, najlepsze wykonanie tej piosenki.

Greg Laswell to wykonawca szczególnie przez "ludzi-od-muzki-w-serialach" lubiany. Chyba nawet wiem dlaczego - jego piosenki mają w sobie dużo treści i są niesamowicie klimatyczne. Każda smutna, dramatyczna, tragiczna, romatyczna czy też wzruszająca scena w serialu jest pięknie okraszona melancholijnym głosem Grega. Akurat ja nigdy nie zwróciłam na to uwagi w serialach (a są one moim uzależnieniem, niestety), a samego Laswella poznałam dzięki znajmomemu (kłaniam się!). Rok temu, muszę rzec, po raz kolejny Wrocław, zima i ciemność. Chcoiaż definitywnie było to już po okresie świątecznym, a przed okresem sesyjnym. Nie mniej jednak, dziś szczególnie ta piosenka mi się przypomniała, bo jeśli ktokolewiek przegląda mego bloga, zauważył, że miałam wyjątkowo dużo czasu na wymyślenie kolejnego punktu w tej podróży muzycznej.


Greg Laswell, Your Ghost, poznaj i pokochaj:

piątek, 17 grudnia 2010

21: Darkening sky

Dobrą rzeczą jest, że człowiek dość szybko popada w rutynę. Łapie przyzwyczajenie i jakoś dziwnie się czuje, jak czegoś nie zrobi. Chciałam  sobie dziś odpuścić - drugi dzień z kolei. Ale jakoś przez 3 godziny biłam się z tą myślą - "olać" - aż doszłam do wniosku, że bez przesady, to czysta radocha, to tylko 15 minut.

W ten sposób kontynuuję zapętlanie się w muzyce serialowej. W poprzednim 'odcinku' wspomniałam o serialu "Harper's Island", a dziś będzie "The Mentalist". Bardzo dużo ciekawych rzeczy w tym serialu wyhaczam. Dzisiejszą piosenkę, chociażby. Utwory Williama Blake'a (kto by pomyślał, że ktoś jeszcze pamięta o tym świrniętym poecie?...). 

Utwór "Darkening sky" jest kolejnym z serii spokojnych, ale w jednej minucie chwytających mocnym szarpnięciem za emocje. Autorem jest Peter Bradley Adams , niekoniecznie znany szerszej publice. Mimo, że bardzo go chwalą w gazetach, programach itp. Wcześniej grał w zespole, niestety nie jestem zaznajomiona z ich twórczością. Peter w swojej solowej karierze wydał 3 płyty: Gather Up (2006), Leavetaking (2008) i Traces (2009). Najbardziej lubię Traces. Trudno mi powiedzieć dlaczego. To chyba taka najbardziej przemawiająca do mnie płyta, zarówno pod względem muzycznym jak i lirycznym.

Jako, że napisałam, że obecne numery pochodzą z seriali, dzisiaj kawałek serialowy, czyli Darkening sky Petera Bradleya Adamsa:

środa, 15 grudnia 2010

20: Letters from the sky

Witam ponownie, pardon za ostatnie poślizgi.

Dzisiaj okrągła 20, aż dziw mnie bierze, że tyle się trzymam.

Tyle słowem wstępu, nieciekawego zresztą. Wracam do meritum, czyli kolejnego punktu na tej pokręconej mapie: Civil Twilight.
Ogólnie śmieszna historia z nimi, bo poznałam ich dzięki serialowi "Harper's Island" (bardzo dobry, bardzo straszny serial). Była tam taka ładna scena i leciała ta ładna piosenka. To był ten sam czas, co Bat for Lashes, Florence + The Machine, stąd dzisiaj tych 3 panów gości na mojej liście. Anyway, ten zespół pochodzi z RPA. To mnie najbardziej zafascynowało, bo chyba nie znam żadnego zespołu z RPA.
Wydali tylko jedną płytę, self-titled w 2009 roku, która swoją drogą jest bardzo przyjemna.

Piosenka, która wzbudziła moją ciekawość: Civil Twilight i Letters from the sky:

poniedziałek, 13 grudnia 2010

19: Glass

Pozostańmy w sferze magii. Krainy Czarów, drugiej strony lustra, jak kto woli. Jest taki gatunek muzyki, są tacy artyści, których muzyka ma w sobie ten pierwiastek czarów. Coś, co sprawia, że gdy zamykasz oczy widzisz czystą magię. Nie wiem, dlaczego tak jest. Czy to kwestia konkretnego instrumentu? A może eteryczny głos?

Taką artystką jest dla mnie Bat for Lashes. Pod tym dość dziwnym pseudonimem skrywa się Natasha Khan. Swoją drogą też kobieta-orkiestra: pisze, śpiewa, multiinstrumentalistka a na dodatek "visual artist". Wydała 2 albumy: Fur and Gold w 2006 i Two Suns w 2009. Moją pierwszą piosenką było "Sleep alone" z albumu Two suns. Ale to w "Daniel" mnie przekonał o wyjątkowości muzyki Bat for Lashes.

Nie wiem, czy polecałabym klipy do jej piosenek. Owszem, warto na nie zwrócić uwagę, ale chyba dopiero po przesłuchaniu albumu. Moje wyobrażenia są dramatycznie rozbieżne z rzeczywistością, ale trzeba przyznać, że jednak jest w nich coś związanego z tą całą magiczną otoczką.


Żeby więc było jeszcze bardziej różnorodnie i aby nie zdradzać teledysków innych piosenek, to dzisiaj Glass z albumu Two Suns:

niedziela, 12 grudnia 2010

18: Sleep

Wunderkind, tak na nią mówią. I całkiem słusznie, bo Anja Plaschg jest naprawdę utalentowana. I ma zaledwie 20 lat. Cóż, ja jestem jej równolatką i średnio to na mnie wpływa pozytywnie... Ale nvm. Anja jest Austriaczką, ma magicznie głęboki głos, pięknie gra na fortepianie, a jej wyobraźnia sięga dalej niż północne krańce Skandynawii.


Występuje pod pseudonimem Soap&Skin. Wszystko tworzy sama. Dotychczas wydała tylko jedną płytę (Lovetune for Vacuum w 2009 roku), ale jest to album bardzo spójny i dojrzały. S&S ma konkretnie wytyczony kierunek w którym dąży, cały koncept albumu jest przejrzysty i dokładnie określony. Jej muzyka jest magnetyzująca, momentami nastrój jest wręcz niebezpieczny, mrocznie-gęsty. Dlatego tak strasznie kojarzy mi się z zimną i mroczną Skandynawią. A stamtąd już tylko rzut beretem do twórczości Fever Ray.

Dzisiaj po Krainie Czarów w odcieniach czerni i smutku zabierze nas Soap&Skin, Sleep:

piątek, 10 grudnia 2010

17: Keep the streets empty for me

Teoretycznie Fever Ray powinno poprzedzać The Knife, 'ojczysta', powiedzmy, formacja Karin Dreijer Andersson, ale po raz kolejny - The Knife poznałam w innych okolicznościach, to raz, a dwa - solowy projekt Karin jest mi bliższy, tak jakby.

Powiązanie z Röyksopp'em jest proste - Fever Ray zaśpiewała w 2 piosenkach norweskiego duo na albumie Junior. "This must be it" i szczególnie przeze mnie lubiane "Tricky Tricky". (Zaśpiewała też w piosence "What else is there" z płyty The understanding).

Sama Fever Ray wydała niestety tylko jeden album - po prostu Fever Ray. Jest to album szczególny. Bardzo spójny, ale nie nudny. Hm, "stonowany na jednym poziomie", tak bym to nazwała, ale różny. Strasznie mroczna podróż ogółem. Pamiętam, że przesłuchawszy tą płytę pierwszy raz strasznie się bałam (?). Na pewno warto spróbować, choć nie wszystkim ten styl się spodoba. Szczególne podejście do tematu. Z jej utworami bardzo łatwo nawiązać pewną więź emocjonalną, ponieważ same jej piosenki wywołują dziwne uczucia. Późniejsze odsłuchiwanie konkretnego utworu, niezależnie od nastroju, pogody, godziny, pory roku i sytuacji politycznej w kraju konsekwentnie wywołuje te same uczucia, co za pierwszy razem. Tylko je zgłębia, powiedzmy.

Moja ulubiona piosenka z albumu: Keep the streets empty for me:

czwartek, 9 grudnia 2010

16: Poor Leno

Dzisiaj znowu mega szybko, eh ten czas.

Kto kojarzy mi się z Björk? Niełatwo, oj niełatwo. Myślałam o Tori Amos - ale ją poznałam w zupełnie innych okolicznościach. Inna bajka kompletnie.

Dlatego dziś - Röyksopp! Chłopaków poznałam również w czasach młodości. Zainteresowana Skandynawią trafiłam na ich album - Melody A. M..(2002). Do dziś jest to mój album "do zaśnięcia" - ale nie w złym sensie. To po prostu taki cudowny, spokojny album. Oprócz tego wydali jeszcze: The understanding w 2005, Junior w 2009 i najnowszy Senior w 2010. Świetny przykład zespołu rozwijającego się - każda płyta jest w pewnym sensie koncepcyjna. Każda się od siebie różni. Chyba Junior jest najbardziej "masowy". Wiele osób wzięło udział w tym projekcie, m.in. Lykke Li, Robyn... Album fajnie wpada w ucho, jest również bardzo taneczny.
Jednak dzisiaj piosenka z pierwszej płyty, bo to moja ulubiona :)

Röyksopp, Poor leno:

środa, 8 grudnia 2010

15: Who is it

Dzisiaj tak migiem, bo mnie terminy gonią, jak zwykle zresztą.
Stworzyłam sobie rozpiskę, żeby w trakcie się nie pogubić. Dzisiaj odkryłam, że rozpiska ta nie ma żadnego zastosowania. Wracając do domu dziś cały czas myślałam: "jaką piosenkę Björk wybrać? ona ma tyle piosenek..." A w mojej rozpisce figuruje zupełnie kto inny. Tak więc: Björk, a rozpiskę pal licho.

Chyba każdy zna Björk. Przynajmniej o niej słyszał. Wypisałabym jej dyskografię, ale... No właśnie. Wydała 15 albumów studyjnych w karierze solowej. 11 w innych kapelach. Moje ulubione to Debut, Homogenic, Medulla i Volta. Przynajmniej te najlepiej pamiętam :)

Dlaczego Björk kojarzy mi się z Thomem Yorke'iem? Z powodu jednej, cudownej piosenki. Oryginalnie to piosenka do jednego filmu w którym Björk zagrała - Tańcząc w ciemnościach Larsa von Triera. Mianowicie I've seen it all. Oczywiście z Thomem Yorke'iem. Wspaniała współpraca.

I dlatego dziś gram Björk i Who is it z płyty Medulla:

wtorek, 7 grudnia 2010

14: Analyse

Istniały czasy, kiedy nie wiedziałam co to Radiohead i nie wiedziałam kto to Thom Yorke. Ale dokładnie pamiętam, jak poznałam Thoma. Oczywiście, znałam takie kawałki jak Creep czy Fake plastic trees, ale jeszcze wtedy się jakoś bardziej nimi nie interesowałam.
Byłam jeszcze młoda i piękna (czyt. młoda i piękna) i właśnie jechałam na wakacje nad jezioro. Wzięłam ze sobą Newsweeka. Na muzycznej stronie był artykuł o Thomie. Przeczytałam. Tylko tyle.

Rok później pooglądałam film - The prestige. Christian Bale, Hugh Jackman, a przede wszystkim David Bowie... Miałam czym się zachwycać, ale wtedy - napisy końcowe. Niby nic, ale... Ta piosenka. Jakbym ją znała na wylot. Jakbym ten głos słyszała milion razy. Osłupienie i zachwycenie. Analyse. Ależ miałam manię na tą piosenkę, ależ miałam manię na całą płytę. Majstersztyk, po prostu.

Thom Yorke solowo wydał tylko jedną płytę: The Eraser w 2006 roku. Pojawiła się też EPka Spitting feathers, też w 2006 roku.
Może to dziwne, że za dziwaczną PlanningToRock idzie Thom w moim zestawieniu, ale tym razem to kwestia wakacyjnych fascynacji. Chociaż Thom i jego cudowna płyta trzymali się mnie przez całą jesień i zimę zresztą też.

Ogółem to chciałam zaproponować inną piosenkę niż Analyse, bo to taki trochę mój skarb którym nie lubię się dzielić, ale ta piosenka wzbudziła we mnie nieskończony podziw dla twórczości Thoma. Idealna na 'pierwszą piosenkę'.

Thom Yorke, Analyse:

poniedziałek, 6 grudnia 2010

13: Bolton wanderer

To będzie dziwne. Prosto z krainy zapomnianego glam rocka zmieszanego z innymi stylami, co w rezultacie da coś jeszcze bardziej dziwnego.

Janine Rostron występuje pod pseudonimem PlanningToRock.
Dotychczas nagrała tylko jedną płytę - "Have it all" w 2006 roku.
Jej muzyka jest... dziwna. Znowu kojarzy mi się z cyrkiem. Nie wiem dlaczego cały czas jakoś powracam do tego motywu.

Janine tworzy dużo i ciekawie. Oprócz solowej kariery wspierała takie projekty jak The Knife czy Kevin Blechdom. Mimo to jest postacią trochę tajemniczą - trochę trudno dowiedzieć się o niej czegoś więcej niż garści suchych faktów z ohp, czy innych myspaceów. Ale to w sumie pasuje do tej całej otoczki.

Było gorąco, środek lata i pełno komarów, jak wygrzebałam w sieci jej kawałki. Były fajne, były inne. Coś zupełnie niespodziewanego, i chyba dlatego kojarzy mi się z YYYs. Nieprzewidywalność, to chyba cecha wspólna.

Dzisiaj PlanningToRock i Bolton wanderer:
(PS. ostrzegam, że jej teledyski są dziwaczne. Jeszcze bardziej dziwaczne niż ona sama.)

niedziela, 5 grudnia 2010

12: No no no

Mówiłam już, że dość często oglądałam MTV2? Oglądałam. Czas przeszły, bo nie zawsze można mieć takie wygody niestety. Tak czy siak, bohatera dzisiejszego postu również poznałam na MTV2. Klip widziałam jakiś milion razy zanim w końcu ogarnęłam cały zespół i muzykę. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie nawet przełączałam kanał widząc ten kawałek, bo znałam go już tak dobrze, ale widać czasem trzeba i zniechęcenia, żeby potem się wciągnąć.


Dlaczego YYYs? I dlaczego po Le Tigre? Nie mam pojęcia. Logika podpowiada mi, że najpierw powinna lecieć Karen O i kumple. (Mam wyrzuty sumienia, że Nicka Zinnera ukryłam pod pseudonimem kumpla, więc natychmiastowo się rehabilituję). Moje skojarzenia jednak mówią, aby olać logikę w tym przypadku, tak więc robię.

YYYs jest stosunkowo młodym zespołem, bo założonym w 2000 roku, a więc już moja era itd. Mimo to mamy już 2010, a więc mają już dekadę. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że po 2000 roku lata jakoś wolniej lecą. weird.

YYYs to Karen Orzołek, Nick Zinner i Brian Chase. Wybuchowa trójka, naprawdę.
Ich muzyka to obsesja. Tak bym to nazwała, bo choć słuchanie ich w kółko na samym początku może wydawać się irytujące, to potem człowiek sam nie wie, kiedy uruchamia w głowie odtwarzacz, a ich piosenki wybuchają w głowie jak fajerwerki noworoczne.
Poznałam ich przy okazji piosenki Gold lion. Od tamtej  pory śledzę ich poczynania na bieżąco. Zresztą nie tylko ich jako zespół ale też indywidualne przedsięwzięcia. (Nick Zinner jest świetnym fotografem, Karen O nagrywa sporo solowych kawałków i bierze udział w różnych innych motywach).

Wydali trzy albumy: Fever to tell w 2003, w 2006 Show your bones i w 2009 It's blitz! . Znowu nie umiem powiedzieć, który album lubię najbardziej. I znowu najnowszy album jest powszechnie lekko zjeżdżany lub przesadnie uwielbiany. Powinni wymyśleć jakieś prawo na to zjawisko.

Ja jednak dziś proponuje utwór z debiutanckiego krążka, Yeah Yeah Yeahs i kawałek No no no:


11: Deceptacon

Tak, miałam konkretną schizę na muzykę z jednego hmm 'worka'. Jeśli odkrywałam 'gatunek', którego nazwa nic mi nie mówiła, to było to równoznaczne z przesłuchaniem masy zespołów, które jakoby miały owy 'gatunek' reprezentować. W ten sposób poznałam wiele zespołów - lepszych, gorszych, nieważne. Po wczorajszym Robots in disguise szybko wpadłam w electroclash/electronic/jakieś inne dziwne nazwy... Ogółem charakteryzujące się jednym: damski wokal, niekoniecznie melodyjny i czysty, dużo elektorniki, dużo energii, niezdatne jeśli chce się zasnąć. W ten sposób poznałam Le Tigre.

Nie będę oszukiwać, że wiele wiem o Le Tigre, bo właściwie za wiele nie wiem. Oprócz tego, że to dwie panie, momentami wspierane przez DJa i kilka innych osób. Że nie śpiewają o niczym, że ich teksty są sensowne, że mają konkretne poglądy polityczne. Wiem też, że wydały 3 albumy: "Le tigre" w 1999, "Feminist Sweeptakes" w 2001 i "This Island" w 2004. Najlepiej znam i najbardziej lubię debiutancki krążek. Do gustu przypadł mi również "This Island", natomiast środkowy album przewinął się przez mój odtwarzacz i zniknął.

Dzisiaj piosenka która zawsze poprawia mi humor, nie tylko ze względu na teledysk. Le Tigre i Deceptacon:

 

PS. Wiem, że już jest 5 grudnia, ale liczę, że to nadal 4 grudnia ;D

piątek, 3 grudnia 2010

10: Turn it up

Ten zespół jest gatunkowo dość daleko, powstaje więc pytanie - co on robi obok IAMX? Ano powiązanie jest proste - chodzi o romans. Tak tak, jak łapię fazę na jakiś zespół (w tym przypadku IAMX) to wiem o nim wszystko. W tym info o związku Chrisa z Susan Powell, znaną pod pseudonimem Sue Denim. Sue stworzyła zespół electropop z Dee Plume. Natomiast Chris wyprodukował ich wszystkie dotychczasowe albumy. Dzisiejszy wieczór należy do Robots in disguise.
A są to: "Robots in disguise" (2001), "Get RID!" (2005) i "We're in the music biz" z 2008 roku.

Wreszcie jakaś odmiana, chce się rzec, bo muzyka dziewczyn jest szybka, skoczna i w ogóle inna niż dotychczas. Mimo, że fanką albumu z 2008 roku nie jestem, to lubię sobie czasem takiej energicznej muzyki posłuchać.

Dzisiaj proponuję moją ulubioną piosenkę, zarazem pierwszą jaką usłyszałam.
Robots in disguise i Turn it up:

czwartek, 2 grudnia 2010

09: Nature of inviting

Chris, oh Chris.
Ten facet jest chodzącą orkiestrą, teatrem, przedstawieniem, po prostu zjawiskiem.
IAMX, bo ten projekt Cornera mam na myśli, poznałam o wiele wcześniej, niż wczorajszych Editorsów, ale słuchając In this light... po raz pierwszy, Chris mignął mi przed oczyma niemal od razu. Kwestia klimatycznej elektroniki, tak sądzę.

Chris Corner, jak wspomniałam to człowiek orkiestra. Grał w dobrze (chyba) znanym Sneaker Pimps, nagrał świetny solowy materiał-soundtrack do Les chevaliers du ciel, i na szczęście dla maniakalnych fanów - aż 3 krążki pod szyldem IAMX!
2004 rok to Kiss + Swollow, bardzo elektroniczny, bardzo mroczny, bardzo erotyczny. W 2006 pojawiło się The Alternative, nieco bardziej popowe, a w 2010 długo wyczekiwana Kingdom of welcome addiction.

Nie będę ukrywać - jestem świrniętą fanką. Łamana na kole nie potrafiłabym wybrać najlepszej płyty, a na koncercie odpływam jak po ecstasy (chociaż w sumie nie wiem jak się odpływa po ecstasy, ale to szczegół.)

"IAMX to cyrk", mówi Chris, i definitywnie tak jest, tyle, że nie jest to cyrk który ma widza rozbawić, a bardziej przestraszyć. Freak show, wesołe miasteczko z powieści Koontza, tak bym to nazwała.

Chciałam wrzucić po raz kolejny kawałek z udziałem Imogen Heap (bardzobardzo polecam, "My secret friend"), ale ta pani za często by mi się tu plątała jako dodatek, a zasługuje na swój własny post.
Moją pierwszą piosenką IAMX był "Nightlife" z The Alternative, i choć mam straszny sentyment do tego utworu, to dziś proponuje coś nowszego, a dokładnie Nature of inviting:

 

środa, 1 grudnia 2010

08: You don't know love

ha! też myślałam, że poległam, ale nie! Powracam, co prawda nie w świetle chwały i bez fanfarów, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Jako, że listopad układał się marnie, biorąc pod uwagę, że zaczęłam w połowie miesiąca, nie zrobię teraz zestawienia. 7 listopadowych track'ów dołączę do grudnia. Dziś pierwszy dzień tego cudownego zimowego miesiąca (niech żyje śnieg i zamiecie, mróz i gołoledź! poważnie.) składam sobie solenne przyrzeczenie, że codziennie będzie jedna piosenka. Dzielnym trzeba być, ot co.


Jak wspomniałam - grudzień! Mrok, śnieg i puste ulice. Nie mogłam wybrać nic innego niż Editorsów. Z prostej przyczyny - znajdują się blisko zarówno She wants revenge na mojej mapie jak i moich grudniowych wspomnień sprzed roku, jak to drałowałam po zamarłym Wrocławiu o 4 czy 5 rano wracając z domu by oddać się nauce. Było ciemno, zimno, cicho. A gdy tylko wchodziłam do mieszkania - MTV2 (UK , nie wiem co się z nim teraz stało, bardzo mnie to smuci szczerze mówiąc. Fakt, że mieli jedną playliste i puszczali ją w kółko, ale... miało to swój urok.) - a tam naprawdę dobra muzyka, fajny klimat o tej porze i w ogóle, świetnie wspominam.

Moją pierwszą piosenką Editorsów był "Papillon", wersja live, którą zobaczyłam właśnie w MTV2. Byłam zafascynowana Tomem Smithem, jego zachowaniem na scenie, jego głosem. Sam "Papillon" wprowadzał mnie w stan transowego zachwytu, ta piosenka naprawdę ma w sobie coś.

Zaczęłam kopać. Podsumowując, wydali trzy krążki: The Back Room w 2005, An End Has a Start w 2007 i In This Light and On This Evening w 2009. Dwa pierwsze albumy są kompletnie różne od najnowszego. Często można przeczytać, że jeśli zna się Editorsów od początku, ich najnowsza płyta budzi wiele emocji. Przede wszystkim jest szok - co oni zrobili?, a potem albo się słucha, albo wraca do The Back... i An End... . W sumie więc miałam szczęście - zaczęłam od 3 płyty, wkręciłam się, więc dwa poprzednie longplaye były dla mnie jeszcze większą frajdą.

Dzisiaj, z okazji śniegu i mroków o 5 rano, Editors i "You don't know love":

sobota, 20 listopada 2010

07: Written in blood

Było Garbage, będzie She wants revenge.
Muzycznie raczej nie są sobie bliscy, ale te dwa zespoły są w mojej głowie mocno połączone, a to za sprawą teledysku do "These things" w którym Shirley wystąpiła. No i tak wyszło, że na mojej mapie mentalnej trochę przeskakuję bez składu i ładu :)

No dobra, She wants revenge to dwóch panów prosto z Los Angeles. Zawsze jak o nich czytam (tzn. Justinie Warfieldzie i Adamie "Adam 12" Bravinie) wyskakuje hasło "muzyka klubowa", "klubowe hity", "clubbing"... I zawsze wtedy myślę - wtf? No ale, może i w złotej (ch)Ameryce istnieją kluby w których ludzie bawią się do new-wave'owej-post-punkowo-dark-wave'owej-... w każdym bądź razie dark&twisted muzyki. Chętnie owe kluby bym zobaczyła. 
To duo wydało dwie płyty: po prostu She wants revenge w 2006 roku i This is forever rok później. 
IMO drugi album jest... składniejszy. Lepiej słychać, w którym kierunku panowie idą, czego chcą, czego szukają. A mimo to, więcej chwytliwych piosenek jest na pierwszej płycie. Zdarza się i tak. 

Głos Justina to wielka radocha dla osób zakochanych w niskich, nieco chropowatych i niedoskonałych głosach. 
 A samo She wants revenge jest radochą dla osób, które lubią pokręconą muzykę, lekko przerażające teksty i trochę mniej lekko chore teledyski. 

Chłopaki zawsze mówią, że ich bohaterami są Bauhaus czy The Cure. I jeśli ktoś zna i ceni jeden z tych zespołów, w She wants revenge na pewno odnajdzie ducha prekursorów.
Napisałam, że wybrałam She wants revenge ze względu na piosenkę "These things", jednak moim osobistym faworytem jest utwór "Written in blood":

środa, 17 listopada 2010

06: Bleed like me

Ah Shirley Shirley. Kolejny damski wokal, który zmiękcza nogi :)
I te rude włosy.

To przez wczorajszą Imogen, muszę przyznać, że myślę trochę 'pudełkowo'. Jak przyczepię się damskiego wokalu, to lecą wszystkie moje ulubione wokalistki :)

Garbage to bardzo miła odmiana na scenie rocka alternatywnego (powiedzmy), trochę jednak zdominowanego przez silne, męskie wokale. Grają zadziornie, grają ciekawie, mają piosenki z pazurem i mają też ballady.
I największy atut - mają Shirley Manson.

Wydali 5 płyt i szczerze? Każda jest warta przesłuchania. Na każdej jest piosenka, którą pamięta się zawsze i wszędzie. Z pierwszej - Garbage - genialny kawałek "Only happy when it rains". Z drugiej - Version 2.0 - cudowne "You look so fine" i ciekawe "The trick is to keep breathing". Z trzeciej... Można tak wymieniać i wymieniać!
Zespół poznałam dobrych kilka lat temu. Z potrzeby dobrych, babskich głosów, po prostu. Moja pierwsza piosenka - "You look so fine" - znowu melancholijna rozkosz!
Dzisiaj jednak piosenka zadziorna, z fajnym teledyskiem i seksowną Shirley - "Bleed like me":

wtorek, 16 listopada 2010

05: Embers of love

Z moją pamięcią jest gorzej niż myślałam. Jednak strasznie trudno przypomnieć sobie kiedy poznało się konkretny zespół, jaką piosenką, z kim mi się kojarzą, na jakim etapie życia wtedy byłam, bla bla bla...
Na szczęście długie i nudne wykłady działają na moją korzyść :)

Obawiam się, że "Embers of love" to kolejna piosenka z krainy lekko posępnych i melancholijnych, ale już mniej od poprzednich.
Ta niesamowita kompozycja to wynik współpracy dwójki niezwykle uzdolnionych artystów - Micha Gerbera i Imogen Heap.
Mich Gerber to wiolonczelista, a przede wszystkim kompozytor. Oprócz tego, że jest z Szwajcarii wiadomo, że jest prawdziwym magikiem jeśli chodzi o wiolonczele :) Bardzo chciałabym poznać jego twórczość, bo wydał sporo płyt. Moja znajomość niestety ogranicza się do bardzo dobrego Amor Fati (jak ujął to Nietzsche: love of fate) z 2000 roku. Płyta wręcz bajeczna, nigdy nie myślałam, że można tworzyć tak "przystępną" muzykę na dość "poważnym" instrumencie jakim jest wiolonczela.
Utwór "Embers of love" jest doskonały pod każdym względem. Przede wszystkim klimat, który nadaje właśnie Mich swoją wirtuozją. Następnie idealny głos Imogen. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny potrafił to zaśpiewać z takim wyczuciem jak panna Heap. Warto również poświęcić chwilę na tekst piosenki, nie jest on trudny i nie obfituje w wyszukane metafory, ale właśnie dzięki tej prostocie nadaje piosence głębię.
Utwór jest ciekawą mieszanką klasyki, rozrywki, melancholii i może trochę ciemniejszej strony ludzkiego charakteru.
Micha Gerbera poznałam dzięki oczywiście Imogen Heap. Ale ona to już inna część mojej mapy :)

Tak więc "Embers of love", Mich Gerber feat. Imogen Heap:

poniedziałek, 15 listopada 2010

04: new light of tomorrow

Byłam przekonana, że wybiorę coś z Davida Sylviana, a jednak ;) Przypomniał mi się bardzo cichy i skromny zespół Husky Rescue i ich cudowny kawałek "New light of tomorrow". Dobrze pamiętam jak zauroczona posępnym klimatem Tweakera słuchałam tej melancholijnej piosenki bez opamiętania :)


Husky Rescue to sześcioosobowy skład z Helsinek, Finlandia. Ich nagrywanie studyjne różni się od tras koncertowych jeśli chodzi o skład wykonawców. Bardzo skomplikowana historia z nimi :)
Wydali cztery płyty: Country Falls w 2004, Ghost is not real w 2007, Other World remixes and rarities również w 2007 i Ship of light w 2010. 
Słuchając "New light..." można wyrobić sobie pewne oczekiwania względem reszty płyty, ale nic bardziej mylnego. Ten lekko smutnawy kawałek jest perełką na całym longplayu, reszta piosenek jest utrzymana w klimacie folkowym i dość radosnym. Nie mniej jednak bardzo ciekawa płyta, trochę jak zestawienie klimatu długich zimowych nocy z tymi krótkimi letnimi.
Muszę przyznać, że są świetni w oddawaniu klimatu Finlandii. Swoją narodowość, obyczaje i obraz kraju starannie przedstawiają w muzyce. 

Trochę smętne piosenki jak na razie wybieram, ale zobaczymy co będzie dalej :)

Tymczasem Husky Rescue i "New light of tomorrow":

niedziela, 14 listopada 2010

03: Pure genius

Wczoraj wspomniałam o Dario Marianelli i chyba najbardziej logiczne byłoby pójście tym tropem. Jednak dało mi to do myślenia jeśli chodzi o cały zarys projektu. Z jednej strony chciałabym swobodnie podążać za luźnymi skojarzeniami, ale z drugiej strony nie powinien być to też ślepy traf. Dlaczego? Chciałabym uniknąć pewnego rodzaju szufladkowania. Teoretycznie po Olafurze mogłam pójść w dwóch kierunkach: muzyki instrumentalnej albo Islandii. I jedna i druga ścieżka ostatecznie okazałyby się dobre, ale zastanawiam się czy po drodze nie utknęłabym w jednym 'rodzaju'.
Dlatego zastanowiłam się trochę dłużej, a Tweaker przyszedł sam :)

Tweaker to nie kto inny a Chris Vrenna. Najlepiej znam go oczywiście z Nine Inch Nails w którym grał aż do '97 roku, z krótkimi przerwami. Jednak produktywności Chrisowi odmówić nie można pod żadnym względem, bo oprócz grania z wyżej wymienionym NINem, był producentem m.in. Rasputiny czy Xzibit. Ponadto zremiksował masakrycznie dużo kawałków, czepiając się zarówno Nelly Furtado jak i Dir en grey.
Aktualnie znowu gra z Marilyn Manson.

Warto jednak przyjrzeć się jego solowej działalności jako Tweaker. W całym projekcie wspomaga go Clint Walsh. Chris wydał dwie płyty sygnowane logiem Tweakera: The Attraction to All Things Uncertain w 2001 roku i 2 a.m. Wakeup Call w 2004. Osobiście chyba wolę 2 a. m...., ale może być to efekt "pierwszeństwa", The attraction... zdobyłam kilka miesięcy po odkryciu 2 a. m.... .
Miałam straszny dylemat jeśli chodzi o piosenkę, ale ostatecznie nie  mogłabym pominąć genialnego Davida Sylviana w tym projekcie, także oto i "Pure genius":

 

PS. Chris Vrenna jest także twórcą openingu do... Power Puff Girls ;D

sobota, 13 listopada 2010

02: 0040

Ciężko byłoby wybrać jakiś inny utwór, niż ten Ólafura Arnaldsa biorąc pod uwagę, że wczoraj miałam przyjemność być na jego występie. Dlatego nie wyobrażam sobie innego początku dla tego przedsięwzięcia.

Ólafur Arnalds, mimo 23 lat, ma już spory dorobek muzyczny w swojej karierze. Nie można mu odmówić talentu, ani ogromnej wyobraźni.
Najpierw wydał autorski album Eulogy for evolution, następnie EPkę Variation of static. Żeby nie było zbyt zwyczajnie, w siedem dni skomponował i codziennie publikował w sieci kolejno jeden utwór z kolekcji Found songs.
Najnowszy album, ...And They Have Escaped the Weight of Darkness wydał w maju br. i właśnie z tym materiałem odwiedził Polskę.

Ólafura poznałam ponad rok temu, i od samego początku mam wielki sentyment do jego twórczości. Jego twórczość mówi jasno: "usiądź, zamknij oczy i słuchaj". Ta nowoczesna interpretacja muzyki klasycznej stworzona jest dla świata wewnętrznego. Muzyka instrumentalna odkrywa pokłady sentymentalizmu, ale nie tego powierzchownego i przelotnego, ale tego głębokiego, zakorzenionego w emocjach i w wyobraźni.

Dobrze pamiętam, że Eulogy for evolution przy pierwszym odsłuchaniu przypominał mi ścieżkę dźwiękową do Pride & Prejudice autorstwa Dario Marianelli. Pomyślałam wtedy, że tak wyglądałaby muzyka do tej książki, gdyby nie miała happy endu.

Cóż, to chyba tyle nt. Ólafura, poniżej YT i 0040:

piątek, 12 listopada 2010

01: the beggining

zamysł jest - teoretycznie - prosty. 
piosenka dnia, a pod koniec miesiąca - my awesome mixtape!:[month].
dlaczego? bo często doskwiera mi problem "nie wiem, czego chcę posłuchać". a ponieważ muzyka w mojej głowie to zabawa w skojarzenia, mam nadzieję utworzyć pewną "mapę mentalną" utworów.
to zawsze jest jakaś podróż, to zawsze są wspomnienia, skojarzenia. 
tyle właśnie może pomieścić jedna piosenka.

w każdym razie - jeśli nie chce Ci się tworzyć składanki do samochodu, zapraszam, robię to za Ciebie ;)