some counting:

piątek, 7 stycznia 2011

28: A Mundane Phonecall to Jack Parsons

No, witam.

Historia jest w zasadzie prosta, jako że moja skromna osoba posiada definitywny nadmiar czasu, a moim hobby jest przedzieranie się przez gąszcz stron internetowych różnej jakości i treści. I tak usłyszę jedną piosenkę, przesłucham ją drugi raz. Może nawet dodam do zakładem, żeby pamiętać, że coś takiego kiedyś znalazłam.

Dzisiejszy zespół jest zespołem o którym zapomniałam z kretesem, a o którym przypomniałam sobie po wielogodzinnej walce ze swoim umysłem. Tak, tak właśnie jest, że wielu wykonawców wartych uwagi gubi mi się w pamięci.

A sunny day in Glasgow, bo ich mam na myśli, maja naprawdę uroczą nazwę, i tak, posłuchałam ich bo mnie ta nazwa urzekła.
Mieli tylu członków, tyle kombinacji, że nawet nie będę o tym wspominac. Skupię się na tym, że wydali 3 płyty. Ładne płyty. Może rotacje w składzie zespołu jest sposobem na zapewnienie odmienności brzmienia każdego albumu?

Dlaczego kojarzą mi się z Menomeną? Bo mają w swoim stylu pierwiastek nietypowości. Jakiś dźwięk, jakiś głos, jakieś coś, co odróżnia ich muzykę od innych. W Menomenie da się to usłyszeć już przy pierwszym kawałku, z ASDIG trzeba co prawda trochę więcej czasu i więcej piosenek, ale chyba warto się pofatygować :)

Ażeby nie rzucać słów na wiatr, proponuję kawałek z płyty debiutanckiej, Scirbble Mural Comic Journal.

A sunny day in Glasgow i A Mundane Phonecall to Jack Parsons (tytuły piosenek też mają fajne! moim faworytem jest: Panic Attacks Are What Make Me "Me" :D):


czwartek, 6 stycznia 2011

27: Air aid

Dzisiaj odbijam od folkowego klimatu. Bardzo chciałam nie pomijać Frightened rabbit, ale jednak przy głębszym skupieniu, muszę przyznać, że mimo podobnego klimatu co ostatni artyści, są oni w moich skojarzeniach złączeni z zupełnie innymi okolicznościami i wspomnieniami.

Dlatego dzisiaj być może po raz kolejny uda mi się kogoś zaskoczyć: Menomena.
Ja samą siebie zaskoczyłam tym zespołem bardzo. Była to wyspa na kompletnie bezwyspowym oceanie. Czasem tak jest, że zanjduje się dużo zespołów, słucha dużo nowej muzyki, znanej, nie znanej, ciągle się szuka - a jednak "to nie jest to". 
Menomena była moją wyspą swego czasu. Dyskografię (4 longplaye) trzech chłopaków z Portland pochłonęłam błyskawicznie. Doszłam do wniosku, że to jest to. Ich muzyka nie schodziła z moich wszelkich odtwarzaczy przez bardzo długi czas.
Szczególnym albumem jest Under an Hour z 2005 roku. Niech nazwa Was nie zmyli - album naprawdę trwa trochę krócej niż godzinę :) Cały haczyk kryje się w timingu i ilości utworów. Otóż na płycie znalazły się tylko 3 piosenki: Water, Flour i Light. 18, 19 i 18 minutowe utwory. Kto w tych czasach ośmiela się zrobić coś takiego na drugim albumie?... Sama koncepcja sprawia, że chłopaki w zabawny i pełen gracji sposób wychodzą spod presji drugiego albumu. A swoją drogą, że owe 3 piosenki doskonale bronią się same.

Co jeszcze jest niezwykłego w tym zespole? A zwłaszcza w jego brzmieniu? Na pewno warty uwagi jest fakt, że chłopaki robią wszystko sami, w domu. Korzystając z oprogramowania, które sami stworzyli. Można? Można :)

Dzisiaj mój ulubiony kawałek z 3 albumu Friend and Foe. Menomena, Air aid: